Niewolnicy, czyli preludium do śmierci

Wypijmy za "Zapiski Maltego Laurdisa Brigge"!

jamaObudziłem się jeszcze przed świtem i nie mogłem ponownie zasnąć. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu zacząłem rozmyślać w półmroku o tragicznej historii Pandory.

Bogowie Olimpu wiedzieli, co robili, gdy w puszce żony Epimeteusza zamknęli nadzieję, choć nie uczynili tego w porywie miłosierdzia i współczucia dla człowieka. Nadzieja jest jedną z wielu chorób, zaraz, bolączek, trosk i cierpień, które uwolniła bratowa Prometeusza. Może nawet jest czymś gorszym – najczarniejszą trucizną, która kala nasze serca i umysły; która nas nie zabija, lecz trzyma przy życiu. Sprawia, że każdego dnia zwlekamy się z łóżek, lgniemy do świata naszych iluzji i znosimy aktywność pozostałych demonów z Olimpu. Ach, bogowie są mistrzami perfidii! Dzięki nadziei mogą długo delektować się swoim wynaturzonym dziełem, by w końcu, gdy się im znudzimy, wysłać po nas Tanatosa, którego tylko nieliczni są w stanie wezwać samemu.

Jak każdego ranka tuż przed oficjalnym rozpoczęciem dnia wybrałem się na spacer. Letnia moda nakazywała mi ubrać lniany garnitur i spodnie. W ręku niosłem laseczkę – całkowicie zbędny przedmiot, ale przecież nie wypada pokazać się towarzystwu parkowemu bez stosownej laseczki! Byłoby to pogwałceniem panujących i uświęconych norm mody.

Już o poranku wyczuwałem zapowiedź popołudniowego upału. Nawet nie chciałem myśleć, jak męczący będzie ten dzień w kantorze ojca! Mimo to szedłem naprzód. Żadne przeciwności nie powinny burzyć rytmu dnia, który daje poczucie stabilności.

W parku wszystko wydawało się być na swoim miejscu. O tej porze nie było jeszcze zbyt wielu spacerowiczów. Tylko do czasu do czasu na ścieżce mijałem jakiegoś pana również z laseczką lub psem.

Światło słońca przebijało się przez delikatnie szeleszczące liście, które rzucały wokół na drogę i trawnik migoczące cienie. Ptaki w koronach wesoło śpiewały, wiewiórki na pniach przeganiały się wzajemnie i nie myślały jeszcze o gromadzeniu zapasów. Wokół panowała upojona ciepłem beztroska, odurzona witalnymi sokami ziemi, sycąca się błękitem bezchmurnego nieba, a mimo to gdzieś w moim sercu niewyraźnie tlił się niepokój, który czekał na bardziej kaloryczną pożywkę…

Jest to ta pora lata, która jeszcze nie przejrzała; kiedy zieleń wciąż ma coś z wiosennej świeżości, ale człowiek wie, że już niedługo osiągnie apogeum – trawa, liście i mchy utracą dziewiczość; przejdą w cięższe, ciemniejsze odcienie, które potem zżółkną, zbrązowieją, zgniją, a żywe stworzenia będą drżeć na myśl o zbliżających się mrozach, które nie każde z nich przetrwa. Teraz jednak… ach, teraz nikt nie martwił się zimą! Wszystko i wszyscy głęboko wierzyli, że to lato nigdy się nie skończy! Wszystko i wszyscy żyli nadzieją, że ten jeden konkretny moment będzie trwał w nieskończoność!

Z czasem również i ja dałem porwać się iluzji. Z każdym krokiem stawałem się weselszy. Przecież jakoś wytrzymam ten dzień w dusznym kantorze, by jutro ponownie móc iść do parku na spacer.

Nagle spostrzegłem siedzącą na ławce kobietę. Była najwyraźniej sama, co wydało mi się niezwykle dziwne, tym bardziej, że była w zaawansowanej ciąży. W jednej ręce trzymała książkę, drugą dłonią pieszczotliwie gładziła swój masywny brzuch. Przystanąłem przestraszony i przyglądałem się jej. Nagle uświadomiłem sobie, że widzę najbardziej egoistyczne stworzenie na świecie. Lekki uśmiech na jej twarzy potwierdził mój sąd.

Ach, ludzie tak niefrasobliwie się rozmnażają! Ku własnej uciesze decydują się posiadać dzieci, bowiem każdy z rodziców uwielbia pieścić mięciutkie i pulchne stópki niemowląt; każdy lubi słuchać pochwał, które otoczenie tak ochoczo wyraża o bobasie, jakby już sam fakt istnienia był jego największą zasługą; każdy oczekuje w radosnym podnieceniu pierwszych kroków, pierwszych słów, pierwszego wszystkiego. Potem chodzenie, jedzenie, mówienie… stają się nudne i powszednie. Każdy lubi uczyć sztuczek swoje dziecko, tak jak uczy się komend psa, by był dobrze ułożony i posłuszny. Cóż za egocentryzm ze strony rodziców! Czy nie widzą, że ten wydęty brzuch nosi w sobie tak naprawdę rozkładające się zwłoki?

Poczułem autentyczne współczucie dla tej jeszcze nienarodzonej istoty. Oczyma duszy widziałem całe życie dziecka utkane z trosk i cierpień, których by z pewnością nie pragnęło, ale czy ono może zadecydować o własnym istnieniu lub nieistnieniu? Nie! Ktoś inny podejmuje tę decyzję. Okrucieństwo tego obrazu przypomniało mi o zimie. W sercu poczułem lód, cała ochota na dalszy spacer mi przeszła.

Z obrzydzeniem odwróciłem twarz od czytającej kobiety i szybko wróciłem do domu.

 

O Autorze
Vladimir von Lichtenstein Teutończyk i mieszkaniec Dreamlandu, który stara się wspierać ideę komunistyczną we Wspólnocie Korony Ebruzów. Redakcyjny rysownik.

2 myśli na temat “Niewolnicy, czyli preludium do śmierci

Skomentuj Vladimir Iwanowicz von Lichtenstein Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *