Drugi maja. Rok dwa tysiące siedemnasty. Premier Ingawaar trzymał się kurczowo uchwytu, próbując utrzymać równowagę w bujającym się niczym okręt na pełnym morzu wagonie. Z głośników nad siedzeniami leciało właśnie Mein Scheißeturm autorstwa niedawno debiutującego boysbandu The Senancours.
Choć do Dreamopolis przyleciał wczesnym rankiem, to teraz dochodziła czternasta. Przez wzmożony pieszy ruch pielgrzymkowy wszystkie drogi stolicy były wyłączone z użytku samochodów, toteż świeżo upieczony szef rządu musiał skorzystać z jedynej linii tramwajowej w mieście. Przez spadającą wartość dreama lokalny przewoźnik ustalił nową taryfę: dwa Ojcze Nasz lub trzy Zdrowaś Mario. Z tego też powodu postój na każdym przystanku trwał dwadzieścia minut.
Podczas długiej i nużącej jazdy Ingawaar kontemplował widok za przeraźliwie brudną szybą. Po obu stronach torowiska rozciągał się las ruin w wielu miejscach upstrzony kraterami po eksplodujących ładunkach. Podobno w ostatnich dniach kadencji luzytański rząd próbował walczyć ze wzrastającym poparciem dla czerwonej zarazy kierując ogień artyleryjski w stronę domów sympatyków Komunistycznej Partii Dreamlandu. Pod szarym sklepieniem nieba równie szarzy i bezkształtni ludzie wlekli się bez celu między stertami gruzu. Niektórzy siedzieli z milczącymi twarzami na fragmentach ceglanych murów, przesuwając w dłoniach koraliki różańca. Gdzieniegdzie dogasały jeszcze inkwizycyjne stosy.
Wysłużony pojazd nieuchronnie zbliżał się do końca linii. W pewnej chwili przeraźliwe zapiszczały zardzewiałe hamulce, a tłum stłoczony w wagonie odrzuciło do tyłu. Tramwaj stanął. Rzeka brudnych pasażerów zaczęła wylewać się z otwartych drzwi. Ingawaar wyszedł ostatni. Jak zwykle ubrany był w swoją prostą, ciemną koszulę. W ręku trzymał podręczną walizkę. Spokojnym krokiem podążył zasłaną śmieciami alejką w kierunku ponurego gmachu Pałacu Rady.
Po kilku minutach znalazł się przed frontowym wejściem. Ustawiona na marmurowej kolumnie przed schodami figura świętego Augustyna mierzyła go swoim groźnym spojrzeniem. Monumentalne mury i ozdobione witrażami okna budowli przytłaczały swoją skalą. W miejscu stromego dachu obecnie rozłożony był szary brezent. Ingawaar zakołatał w bramę:
— Ach, pan premier! Proszę wchodzić! — powiedziała sympatyczna staruszka otworzywszy drzwi. — Miło widzieć tu pana ponownie. Stęskniliśmy się za panem!
— Dzień dobry, pani Jadwigo! Mnie też miło widzieć panią w tak dobrym zdrowiu — premier uśmiechnął się ciepło do pulchnej Furlandki. — Widzę. że ostatnia nawałnica dała się wam we znaki…
Wskazał na nieistniejący dach.
— Nie, nie. Dachu nie ma już dobry miesiąc — odpowiedziała, po czym dodała, widząc zdziwienie na twarzy Ingawaara — Premier Butodziej nakazał rozebrać drewniane belki i zrobić z nich krzyżyki na ścianę do każdego urzędu w Królestwie. To samo się stało z pałacowym parkiem.
Pani Jadwiga spojrzała w stronę okna wychodzącego na tyły budynku.
Istotnie, sceneria za oknem była iście apokaliptyczna. Miejsce, które kiedyś było prawdziwą oazą zieleni w centrum Dreampolis, obecnie przypominało raczej atomowe pobojowisko. Zamiast bujnej roślinności można było dostrzec tam jedynie ucięte na wysokości kilkunastu centymetrów pnie.
Ingawaar po chwili oderwał wzrok od szyby i podążył skrzypiącymi schodami za Panią Jadwigą. W korytarzu na pierwszym piętrze zalegały sterty dewocjonaliów. Posążki, figurki, medaliki, krzyżyki, obrazy, obrazki, ikony, świece, lampki, karafki z wodą święconą. Wszystko, czego nie zdążyła już zabrać poprzednia ekipa podczas wyprowadzki z pałacu. Po prawej tronie znajdowały się drzwi drzwi do apartamentów ministrów. Premier pociągnął za najbliższą klamkę. Zardzewiałe zawiasy jęknęły przeraźliwie. W środku wystrój uległ znaczącym zmianom. W oczy rzucała się brudna i podarta tapeta oraz odłażące płaty białej farby na suficie. W centrum znajdował się drewniany stolik z Pismem Świętym oraz starannie wytarty, dębowy klęcznik. Drzwi, za którymi niegdyś znajdowała się łazienka teraz prowadziły do niewielkiej, prywatnej kaplicy. Ingawaar z trudem powstrzymał się od komentarza. Odwrócił się do pani Jadwigi.
— Za trzy godziny zjawią się ministrowie. Proszę kazać przygotować świeżą pościel.
— Nie ma.
— Słucham?
— Jeszcze premier Witt kazał całą skonfiskować… — kobieta była wyraźnie zmieszana — Kilkukrotnie przyłapywał swoich ministrów na aktach samogwałtu. Minister Senancour po trzeciej takiej wpadce musiał podać się do dymisji! Biedny Gaston…
Ingawaar milczał przez dłuższą chwilę. Następnie ruszył na dalszą inspekcję pałacu. Po drodze zapytał tylko, dlaczego w pokojach ministrów zainstalowany jest monitoring. Staruszka wyjaśniła, że w ten sposób premier Witt i po nim premier Butodziej sprawdzali, czy ich podwładni wywiązują się z obowiązku zmawiania porannego oraz wieczornego pacierza. Otrzymał też informację, że nie mogą wejść do kancelarii premiera, ponieważ wciąż zajmuje ją zatrudniony przez premiera Witta rządowy kapelan. Potem odwiedzili także kuchnię, gdzie dowiedzieli się, że dziś kolacji dla członków nowego rządu nie będzie, bo po pożegnalnym przyjęciu zorganizowanym przez premiera Butodzieja w spiżarni pozostał tylko suchy chleb jeszcze z wielkiego postu.
Ostatnie piętro Pałacu Rady było szczególnie zagracone. Wszędzie walały się puste flaszki po winie mszalnym. Wszystko było pokryte grubą na kilka centymetrów warstwo kurzu, przez co każdy krok wzniecał małe tornado. Z sali na końcu korytarza dobiegały jakieś dziwne odgłosy. Szybkim krokiem poszli w tamtą stronę.
W dużym, pogrążonym w półmroku pomieszczeniu tłoczyli się wychudzeni, ubrani w stare, podarte łachmany ludzie. Stali na drewnianych taboretach. Wyciągnięte do góry ręce opierali na stropowych deskach. Pojękiwali cicho. Po ich skórze spływały stróżki gęstego potu. Wielu było na skraju wyczerpania. W rogu sali z minuty na minutę rosła sterta ciał. Kilku groźnie wyglądających żołnierzy celowało w nich lufy swoich karabinów. Ingawaar nie wytrzymał. Skoczył do najbliższego żołdaka:
— Co tu się kurwa odpierdala!? Co tu robią ci biedni ludzie!?
— Podtrzymują sufit, sir.
— Co…?
— W zeszłym tygodniu pękła jedna ze spróchniałych belek, sir.
— Natychmiast… ich… wypuść… — wycedził przez zęby z trudem panując nad sobą. — A pani — zwrócił się do stojącej w wejściu Jadwigi — niech natychmiast przyśle tu kogoś, żeby naprawił ten cholerny sufit!
— To niemożliwe, panie premierze. Minister Witt w ramach walki z totalitarnymi symbolami komunistycznymi nakazał konfiskatę i utylizację wszystkich młotków w stolicy.
Ingawaarowi zrobiło się duszno. Z trudem wybiegł na korytarz. Zbierało mu się na wymioty. Niemalże doczołgał się do wyjścia na taras. Pchnął przeszklone drzwi, pragnąc zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Usiadł na ubrudzonej ptasimi odchodami ławce i zaczął głęboko oddychać. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Po kilku minutach doszedł do siebie. Rozkoszował się pięknym pejzażem. Przed pałacowymi garażami swój początek miał flagowy projekt ekipy Butodzieja-Witta. Piękna, szeroka na 10 pasów w obydwie strony autostrada prowadząca do podmiejskiego sanktuarium. Co niedzielę o wpół do dziewiątej przejeżdżała nią kolumna czarnych, rządowych limuzyn — premier i jego ministrowie pędzili na poranną mszę. W pozostałe dni także i ta trasa służyła pątnikom.
Ingawaar siedział wygodnie na ławce łapiąc promienie wiosennego słońca rzadko przebijające się przez grubą warstwę chmur. Ciężki, radioaktywny pył drażnił mu nozdrza. To Korpus Ochrony Pogranicza Wojak przeprowadzał właśnie pierwszą dreamlandzką próbę nuklearną w pobliskiej dzielnicy nędzy. Premier tymczasem wyjął dokumenty z podręcznej walizki i położył je na stercie obok siebie. Następnie wziął pióro do ręki.
— Czas zabrać się do pracy — pomyślał.