Pies Gastona

Gaston de Senancour lubi psy (i porcelanę). Nie od dziś to wiadomo. Każdy temat jest dobry, by wpleść w niego psa. Według Gastona jego pies jest najpiękniejszy, ładniejszy nawet od kobiet. Trybiki wyobraźni pracują – co też towarzysz de Senancour może nam zdradzać swoją wypowiedzią? Z niczym niezwiązany przytyk, a może zoofiliczne wyjście z szafy? Jakkolwiek – są limesy.

Krew na śniegu

Zapowiadam powstanie nowego pisma kontekstu mikronacyjnego. Jego tytuł — Kwadrans nienawiści — chyba najlepiej oddaje istotę przesłania. Mocna publicystyka dla białych, silnych mężczyzn przywykłych do widoku krwi na śniegu. Forma: blog. Chciałbym, by na tym tle periodyki Arkadiusza Karbiaka jawiły się jako sielankowe wpisy samocenzurującego się ministranta. Ból i dezorientacja. Psychopatologia karaluchów. 

Gaston de Senancour

pomysł: tow. Prezerwatyw Tradycja Radziecki

Wojna dreamlandzko-sarmacka pod flagą złoto-biało-niebieską?

Czy Dreamland powinien mieć siły zbrojne na poziomie federalnym? Czy są one potrzebne? Czy są warunki do ich funkcjonowania? To wszystko są kwestie nad którymi można dywagować do woli. Kiedy jednak się już do tego zabieramy, lepiej nie robić tego jak zrobił to Premier Rządu Królewskiego – Oskar ben Grozny-Witt, przy okazji ogłoszenia likwidacji Korpusu Ochrony Pogranicza.

Logo „Wojaka”, jedna z niewielu rzeczy, które w jego ramach powstało i bodaj jedyna która po nim pozostała.

KOP „Wojak” był inicjatywą utworzoną za poprzednich rządów KPA – premiera Auksencjusza Butodzieja. Nigdy tak naprawdę nie wystartował, a jego forma od początku wzbudzała raczej kpiny niż uznanie. Jego likwidacja nie powinna więc budzić żadnych większych kontrowersji. I nie budziłaby – gdyby nie wypowiedź Premiera, która tej likwidacji towarzyszyła.

(…) jestem zwolennikiem oddania funkcji wojsk terytorialnych Armii Królewskiej Elderlandu. 

Aby dokładniej nakreślić w czym tak naprawdę leży problem z tą wypowiedzią, należy się przyjrzeć demograficznym związkom Elderlandu i Dreamlandu. I bynajmniej nie chodzi tu – jak próbował uprzedzać krytyków Daniel von Witt – o fakt, że niemal wszyscy Elderlandczycy są obywatelami Dreamlandu. Raczej o to, co jest tego przyczyną – i jaką rolę pełnią w tym siły zbrojne.

„Wojsko” – grafika z serii „Jeu de Massacre” Federico Antonio Carasso, włosko-niderlandzkiego artysty i anarchokomunisty

Podwykonawca zadań wojskowych

Za czasów „edwardiańskiej restauracji”  wojsko było jednym z tych aspektów państwa, które odrodzenie ominęło. Element wojskowy został natomiast uwzględniony i mocno wyeksponowany przy odbudowie Elderlandu, organizowanej przez Daniela von Witta z Rogerem d’Artois i przy wsparciu innych Elderlandczyków. Nic więc dziwnego, że gdy do Dreamlandu zaczęli napływać nowi mieszkańcy – to w przypadku zainteresowań wojskowych kierowano ich do Elderlandu. Nabywali więc obywatelstwo elderlandzkie – cóż prostszego – i wstępowali w szeregi EAK. Tam będąc angażowali się – w większym lub mniejszym stopniu –  również w inne aspekty kraju.

Nie byłoby w tym nic zdrożnego – w końcu to dla synergii unia przyjęła taki kształt – gdyby nie połączenie tego zjawiska ze zmianami demograficznymi w samym Elderlandzie. Znacząca redukcja elderlandzkiej „starej gwardii” zmieniła go w Youngerland  – nie mylić z wymarzonym przez ekipę Nowego Średniowiecza Jüngerlandem. Tym samym Elderland, z drobnymi wyjątkami, stał się dreamlandzkim obozem skautów – niewiele różniącym się w praktyce od prowincji, jednak wyposażonym prawnie w suwerenność.

Można by się pokusić o postawienie hipotezy, że Elderland istnieje obecnie jedynie dzięki monopolowi na militaria w ramach WKE. Będąc głównym czynnikiem przyciągania, wojsko elderlandzkie naturalnie „rozlało” się wewnątrz państwa, wciągając zainteresowanych również w działalność lokalną (wojskowe „samorządy”). Na szczęście dla Elderlandu – militaryzacja wpisuje się całkiem łatwo w charakter państwa. Tym niemniej – czy rola sił zbrojnych Dreamlandu na dłuższą metę będzie dla Elderlandu opłacalna? Na to odpowiedzieć mogą tylko sami Elderlandczycy.

Na zdjęciu ze swoimi partnerami – Wandystanem i Rotrią

Co z tego mamy?

No dobra, ale czy fakt, że większość zainteresowanych jakąś formą służby wojskowej z definicji jest kierowanych do innego – choć zaprzyjaźnionego – państwa jest korzystny dla Dreamlandu? Jest to co najmniej dyskusyjne. Nie wyrażając tu złej woli w stosunku do samego Elderlandu czy nie postulując zerwanie łączących nas związków, to jego funkcjonowanie na zasadzie pełnej suwerenności jest źródłem co najmniej kilku problemów.

Dotyczy to zarówno kwestii technicznych (związanych z współistnieniem Elderlandu na forum i serwerze KD), jak i chociażby spraw dyplomatycznych, gdzie Elderland jest traktowany jako „przedłużenie” Dreamlandu. No i niewątpliwie współdzielenie obywatelstw i jednoczesne sprawowanie funkcji w obu państwach sprawie, że zacierają się granice między konfliktami wewnętrznymi a sporami dyplomatycznymi (jak przy okazji niedawnego kryzysu abdykacyjnego).

Wątpliwa symbioza

Mamy zatem sytuację, kiedy to „eksportując” wojskowość do Elderlandu Dreamland de facto sztucznie utrzymał go przy życiu (zapewniając nowych mieszkańców w miejsce ubywających dawnych weteranów). Korzyści z takiego związku okazały się jednak dość wątpliwe (nawet zawarcie traktatu obronnego przeciąga się od czerwca), a jego koszty z kolei – dość dotkliwe. Układ, który miał być symbiozą staje się coraz bardziej pasożytniczy. Tym bardziej należy przemyśleć jego konstrukcję – tak, aby albo zbudować trwały układ niezależnych podmiotów, albo dokończyć dzieła integracji.

Jak jednak widać z zacytowanej na początku wypowiedzi obecny Premier nie dostrzega problemu, co więc dopiero mówić o zaproponowaniu przez niego jakiegoś rozwiązania. Pozostaje nam jedynie mieć nadzieję, że ten niewybuch nie wybuchnie nam w twarz przy następnej wymianie strzałów.

Królowa z jajami idzie na korridę

Herb nowej królowej: w polu w słup w 1/3 błękitnym i w 2/3 czerwonym dwa skrzyżowane dorsze, naturalne, poniżej między nimi dwie róże, srebrne. W głowicy, srebrnej, ornament ludowy, czerwony.

Dla jednych skrajne zaskoczenie, dla innych logiczna konsekwencja chaosu, jaki ogarnął Dreamland pod koniec panowania Alfreda i po jego abdykacji. Karolina Aleksandra, znana uprzednio jako Karolina von Lichtenstein, po dłuższych deliberacjach została wskazana przez króla seniora Edwarda II na następczynię tronu Dreamlandu.


Strzelił z dupy król, niech żyje królowa

Wyznaczenie nowej monarchini łączy się z wieloma „pierwszymi razami” w historii Dreamlandu. Karolina Aleksandra będzie nie tylko pierwszą królową w historii, ale także pierwszą władczynią nie wyznaczoną przez ustępującego Króla, oraz pierwszą władczynią, która obejmie tron przybywając wprost „zza granicy”, bez wcześniejszego posiadania obywatelstwa Dreamlandu. 

Trzeba przyznać – nowa Królowa ma za sobą epizod w Dreamlandzie, gdzie sprawowała przez pewien czas urząd rektorki Uniwersytetu Królewskiego, choć bez żadnych znaczących osiągnięć. Ponadto z rąk Edwarda II otrzymała swego czasu najwyższe odznaczenie czyli Order Czerwonego Orła za rozwój stosunków między Dreamlandem a Sarmacją. Co jakiś czas można było ją też spotkać na naszym forum czy IRCu.

Tym niemniej  dla przynajmniej części obywateli pozostaje osobą nie tyle z zewnątrz, co wręcz w dużej mierze obcą. W obecnej sytuacji jest to jej główna zaleta – jej kandydaturę należy odczytywać jako akt desperacji w ratowaniu monarchii, chęć ucieczki poza splątaną podjazdową wojenką gromadę dreamlandzkich drabów, z których żaden nie mógłby wstąpić na tron bez wybuchu wojny domowej.

Karolina Aleksandra w pigułce

„Na trzeźwo nie da rady tego ogarnąć” (fot. Encykl. Wandejska)

Kim zatem jest nowa Królowa? Na scenę mikronacyjną weszła dekadę temu, w 2007 – po krótkim pobycie w Scholandii przeniosła się do Sarmacji, gdzie początkowo zdobyła szerokie uznanie jako drag king o pseudonimie Konrad, aby następnie pozbyć się tej estradowej persony i wejść na poważnie do polityki. 

Po jej dziesięcioletniej karierze w Sarmacji nie sposób wymienić wszystkich zajmowanych stanowisk i funkcji – dość powiedzieć, że było ich wiele, łącznie z najwyższymi: ministerialnymi i stołkiem kanclerskim. Zdarzyło jej się też stać na czele prowincji. Robiła w gos, w kulturze i w dziennikarstwie. Dość powiedzieć, że z nadmiaru zasług (wycenianych w Sarmacji „wsiami lennymi”) nosi potrójny tytuł Diuszesy-Markizy-Baronessy (kombinacja bodaj druga wśród wszystkich sarmackich) a jej liczba tamtejszych odznaczeń przekracza pół setki.  Była kilkukrotnie typowana na tron sarmacki, choć oficjalnie nigdy się o niego nie ubiegała. 

Regionalnie związana była wpierw z Sclavinią i Trizondalem, następnie działała w Teutonii jak i później w przywróconej Sclavinii. W momencie przenosin do pałacu w Ekorzynie była mieszkanką starosarmackiego Czarnolasu.

Przedtronowy Jacques de Brolle w artykule Kuriera „Osobowość i osobliwość: przywództwo w epoce przejściowej” pisał o niej: Jeśli inteligencja może być seksowna, to taką właśnie jest Karolina von Lichtenstein. Czy to ten platoniczny (?) romans, a przynajmniej jednoznaczna słabość króla-seniora do nowej Królowej była źródłem nominacji? Czy też kierował się wyłącznie dobrem państwa według innej myśli z tego tekstu:”Nieobecność kobiet jest dostatecznym sygnałem, że dana mikronacja osiągneła już pułap, poniżej którego oczekiwać już można tylko śmierci mózgowej.”? Zapewne po trochu i to i to.

Król Edward odstąpił Królowej Karolinie koronę królestwa kryzysowego

Jaja a la corrida: raz pada byk, raz torreador

Czy więc wrzucając Karolinę Aleksandrę do klatki ze zdziczałymi dreamlandzkimi buhajami Edwardem kierowało przekonanie, że „kobieta łagodzi obyczaje”? Zapewne tak, ale w tym konkretnym przypadku głupi stereotyp może się potwierdzić, gdyż nowa Królowa znana jest z bycia powszechnie lubianą, łagodzącą spory i kompromisową w większości wypadków. Dla niektórych te cechy czynią ją mniej strawną – i traktują ją jako w najlepszym razie osobę naiwną i łatwo manipulowaną. Czy jednak słusznie?

Śledząc udział nowej Monarchini w największych sarmackich sporach i kryzysach widzimy, że zazwyczaj sprytnie unikała jednoznacznego opowiedzenia po którejkolwiek ze stron – i z różnym stopniem skuteczności apelowała o pojednanie. Łatwo ją zlekceważyć, ale wbrew pozorom pod spolegliwą powierzchnią można znaleźć sporo siły, jeżeli się wie gdzie patrzeć. Nie bez kozery długie sprawowanie funkcji administratorki sarmackiego kanału IRC przyniosły jej jednocześnie prześmiewczy, jak i pełen szacunku przydomek „Królowej Białorusi”, a rozdawane przez nią na prawo i lewo ciosy pstrągami zostały uhonorowane na jej herbie (obecnie ryby naturalizowano na skytyjskie dorsze).

Czy więc Karolina Aleksandra jest królową, na którą Dreamland nie zasługuje, ale której potrzebuje? Z tego co już widać – mamy próby opanowania brykających Dreamlandczyków postami w stylu swojego mentora. Czy jednak rozpuszczeni przez zadufanego Alfreda obywatele są jeszcze do okiełznania? Na pewno nie udałoby się to żadnemu smalcowi alfa, który w obecnej atmosferze zostałby potraktowany jako wyzwanie do zawodów porównywania rozmiaru cojones. Żelazno-Puchata Karolina może mieć większe szasne, by – idąc dalej metaforami korridy – ograniczyć wzajemne wbijanie sobie ostrych quesadilli do obszaru areny.


PIERWSZY NO-LIFE SARMACJI
Wywiad sprzed pół dekady – KvL vs Sted Asketil na łamach Kuriera

Pikantne historie z zaplecza nigdy nie wydanej książki „Diuszesa von Lichtenstein i 101 kochanków”


W butach Edwarda

Niniejszy artykuł poświęcony jest przede wszystkim panowaniu ostatniego samca Alfa. Kwestię następstwa tronu postaramy się omówić niedługo.

W skrócie panowanie Samca Alfa można określić jednym słowem – n i e p o r o z u m i e n i e. Pisząc wtedy artykuł „Umarł król, po co nam król?” nie spodziewałem się, że nowy władca tak szybko postanowi zrobić wszystko, aby dość spokojnie postawione tam tezy i przewidywania zweryfikować. Zamiast przyjąć postawę cichego gryzipiórka, który spokojnie mógłby trwać kolejną dekadę, Alfred postanowił wskoczyć w buty wczesnego E-2-rda i ruszyć do walki o reformę państwa. Niestety, postanowił zrobić rozpoznanie bojem – i poniósł sromotną porażkę.

Dlaczego? Sytuacja była całkowicie odmienna od wczesnego Edwarda. Ten objął tron gdy państwo było w kryzysie – i stanowcze działania i reformy, których wszyscy od niego oczekiwali trafiły na żyzny grunt – i szybko obrodziły.  Pozostając w sferze metafor rolniczych – Alfred postanowił przeprowadzić nową orkę przed zbiorami – co ku jego zdumieniu spotkało się ze sprzeciwem, gdyż na polu nie bardzo było miejsca dla jego brony wśród jeżdżących kombajnów. Alfred uznał, że nowe panowanie to szansa na nowe otwarcie – i mocno się pomylił, gdyż nie tego oczekiwało od niego o wiele silniejsze społeczeństwo. Próba wskoczenia w Edwardowe buty była skazana na niepowodzenie – nie tylko dlatego, że nowy król do niech nie dorósł, ale dlatego, że były one całkowicie poza modą (i zapewne sam E2 by w tym zakresie nie dał rady).

Porażka w temacie Publikatora Urzędowego nie była jednak wystarczająca, żeby Alfreda czegoś nauczyć. Wykorzystując nieaktywność i faktyczny rozpad Rządu Królewskiego na przełomie lipca i sierpnia Król postanowił ponownie zagrać tą samą kartą – tj. zadziałać autokratycznie, bez zapowiedzi i konsultacji. Liczył, że bez rozsypanego rządu zdoła zbudować sobie jakiś autorytet pogromcy Zanika.

Jak się jednak okazało – nawet niespójna w kwestii ostatecznego rozwiązania tej kwestii prawica zdobyła się na jednogłośny niemal sprzeciw wobec usunięcia „Kosza”. Ponieważ Alfred zdołał zyskać sobie przeciwników wśród monarchistów, a nie zbudował sobie żadnego trwałego zaplecza (chwilowe włączenie kilku dawnych znajomków do Parlamentu jako swoistych królewskich słupów było aktem desperacji, które dodatkowo pogłębiło wrogość wobec tronu), przegrał i tym razem. W obliczu kolejnej porażki legislacyjnej oraz wizji rychłego postawienia przed sądem zdecydował się na rejteradę i trzaśnięcie drzwiami, kończąc swój półroczny epizod haniebnym fochem.

Epilog

Paradoksalnie największym przegranym panowania Alfreda nie jest sam zainteresowany, ale jego poprzednik Edward II. I nie chodzi tu tylko o fakt, że Alfred był wskazany przez niego, ale też o ujawnienie tego, jak bardzo fałszywy był obraz Dreamlandu stworzony przez E2.

Rzekomo stabilna arena, gdzie zainteresowani mieli w założeniu okładać się pięściami bez groźby trwałych uszkodzeń, gdzie nadto czasem dla podniesienia adrenaliny wpuszczano dzikie zwierzęta, bardzo szybko bez obdarzonego konkretnymi cechami sędziego zmienił się w totalny chaos. Nie pomógł tu fakt, że ustępujący premier Ingawaar, którego kadencja niemal pokrywała się z tą Alfredową ewidentnie nie stanął na wysokości zadania, powalony tak własną niemocą, jak i słabością swoich ministrów.

Pół roku wystarczyło, aby rzekomo stabilna sytuacja zdegenerowała się do sytuacji nieprzyjemnej, gdzie temperatura sporu robi się niebezpieczna, a organom władzy brakuje jakiegokolwiek autorytetu. Paradoksalnie – dzięki temu, że Alfred tak usilnie starał się wejść w buty wczesnego Edwarda II, najprawdopodobniej utorował drogę do tegoż obuwia swojej następczyni, która najwyraźniej rozpocznie z o wiele większym kredytem zaufania na stanowcze działania, niż społeczeństwo było skłonne udzielić Alfredowi.

Ciało wyobrażone


Wirtualia to dotknięcie dwustronne, dwuwymiarowe. Ponowny mit stworzenia. Kontrolowane lepienie nowego ja tak, jak ja tego chcę. Pozorne wycięcie niechcianego, zapanowanie nad głosem. Pozorne kreowanie poza standardami, konwencjami realnymi. Pozorne, bo wątpię czy w ogóle możliwe. Jednak można zaryzykować stwierdzenia, że to wyrażenie tego, co dotąd niewyrażalne, zatrzymanie tego co zwykle wyrażane. Bezcielesność zagrana. Wirtualne istnienie zainicjowane dla – właśnie czego? To co mnie interesuje to właśnie postrzeganie cielesności wirtualnej. Czy istnieje ciało? Czy mamy korpus? Czym on jest?



Bazując na językowych filarach świata wirtualnego nie rozważa się problemu narracji poza-językowej. Wyczuwalne jest jednak poczucie przestrzenności, bycia w, bycia częścią czegoś, co w jakimś rejestrze świadomości ma kształty pozwalające nam ukonstytuować ja jako nie tylko słowo, ale postać w wielowymiarowym świecie. Co tworzy jednostkę? Czy budulec to jedynie słowa? Czy posiadamy głos? Czy oralność jest pożądana w świecie wirtualnym? A może – ze względu na jej zakorzenienie w realiach – jest przekroczeniem formuły przedstawienia, którego jesteśmy częścią?



Jak wygląda sprawa korpusu? Jak tworzy się wizualny obraz danej postaci w oczach tworzącego, jak jest on konstruowany przez współuczestników? Czy możemy mówić o pewnej zmysłowości – albo wręcz duchowości – wynikającej z materialności pisma? Czy to co stanowi o fizyczności to awatar, zeskalowana do odpowiednich wielkości grafika z ulubioną postacią z serialu, filozofem, pisarzem, itp? Czy ta forma reprezentacji jest nieodwołalna, tj. czy dane zwizualizowanie ja jest związane z nami do końca, czy zmiana wizerunku z jednego na drugi nic nie zmienia, czy może narusza postrzeganie ja reprezentowanego w fabule? Czy przedstawienie wizualne w tej postaci jest w ogóle istotne? Jak wpływa na odbiór między uczestnikami?



Czy ładunek osobowości, jakieś didaskalia podświadomości albo stereotypizacji myślenia jednostki mówiącej jest wystarczająca by zbudować całość formy ja przedstawionego? Czy ciało tworzą znaki interpunkcyjne, emotikonki będące wizualnymi odpowiednikami głosu, tembru, natężenia? Czy to jest właśnie wcielonym, ucieleśnionym ja?



Te pytania, plus tekst napisany przeze mnie wcześniej, to zaczyn do dyskusji nad byciem w tej wymiarowości. Pytanie czy ta szukana przez mnie forma cielesności jest w jakimkolwiek istotna dla całej fabuły tego wymiaru. Pytanie czy ta cielesność jest.


 

W poszukiwaniu stwórców


Naropa, Freud i Budda


W systemie sześciu jog indyjskiego mędrca-mahasiddhy Naropy znajduje się milam – Joga Świadomego Snu, która pozwala przejąć kontrolę nad światem sennych marzeń przez uzyskanie w nich świadomości śnienia. Praktyka nie rozpoczyna się jednak w chwili, w której adept przykłada głowę do poduszki. Również w dzień należy żyć przeświadczeniem, że wszystko, co się wydarza, jest snem; iluzją, którą funduje sobie umysł. Jeśli w chwili szczególnie gwałtownych emocji, jak nienawiść, gniew lub radosna ekscytacja, adept zda sobie sprawę z nierealności otaczającej go rzeczywistości, a uczucia ulegną stonowaniu, znak to, że praktyka jest wykonywana poprawnie.

Misza bardzo głęboko wszedł w problem ego w mikroświecie. Zadał przy tym pytania, na które trudno znaleźć obiektywną odpowiedź. W swoim tekście wielokrotnie używa terminu jaDo ogromnego repertuaru jego pytań dodam kolejne – czym jest ja?

Moglibyśmy iść na łatwiznę i stwierdzić, że nie ulega wątpliwości stwórczy akt ja realnego produkującego ja wirtualne – ciało wyobrażone; iluzoryczne; taką umysłowość, jaką sami chcielibyśmy posiadać w paraleli. Ja wirtualne jest więcej mniej lub bardziej świadomą (jest to kryterium najważniejsze, jeśli pytamy, ile ja jest w ja) emanacją ja realnego, lecz wciąż nie wiem, gdzie tak naprawdę się znajduje.

Według dziś już nieco przestarzałej psychoanalizy ego powstaje w świadomej jednostce, ponieważ biologiczny organizm musi zaspokajać swoje potrzeby w świecie zewnętrznym. Ja jest łącznikiem – tym, co służy kontaktowi organizmu z zewnętrznością. Zygmunt Freud wyróżnił kilka faz powstawania osobowości, którą kształtuje rzeczywistość zewnętrza. Kładł przy tym duży nacisk na okres od momentu narodzin do rozpoczęcia okresu dojrzewania. Tam też szukał źródeł wielu chorób i psychicznych zahamowań. W dużym uproszczeniu – nie jesteśmy tymi, kim się urodziliśmy i nie pomrzemy tymi, kim jesteśmy. Ego jest więc uwarunkowane, płynne i niestałe.

Powinniśmy siebie również zapytać, w którym dokładnie momencie powstaliśmy jako osobowość psychiczna. Innymi słowy – kiedy dokładnie powstało nasze indywidualne ja? Od kiedy możemy powiedzieć, że istniejemy realne ( jako coś więcej niż zbiór śluzów, enzymów, białek i tłuszczu) lub wirtualnie? W drugim przypadku odpowiedź wydaje się prosta – wirtualnie istnieję od chwili rejestracji na forum, w systemie informatycznym lub z chwilą pierwszego kontaktu z innymi uczestnikami gry.

Z perspektywy filozofii buddyjskiej nigdy nie było takiego momentu, od którego można wyznaczyć początek istnienia (przejawiania się zjawisk). Ja jest puste. Ja jest iluzoryczne. Tę wszechogarniającą pustkę naszego jestestwa wypełniamy przemijalnymi, niestabilnymi odczuciami, emocjami, percepcją, pamięcią i świadomością. Są to tzw. skandhy – nagromadzenia, które, tak jak wszystko inne, ulegają trójstopniowemu procesowi powstawania, trwania i zaniku. Ja ogólne jest konwencją kształtowaną świadomie lub warunkowaną zewnętrznością. Jesteśmy sumą wszystkich zdarzeń, doświadczeń, które nas napiętnowały.


Mikronacje to zabawa?


Mikronauci bardzo chętnie odchodzą od monitorów swoich komputerów, zwłaszcza gdy mają okazję spotkać się z innymi uczestnikami gry. Napiją się piwa, wesoło pogwarzą, wciąż zachowując w świadomości swój wirtualny byt. Potrafią w knajpie na pełny głos wykrzyczeć, że są hrabiami lub diuczessami. Dochodzi do zderzenia światów, przerwania granicy, ukazania siebie innym z całym bagażem niedoskonałości, które mogą nie pasować do wytworzonego wizerunku arystokraty, głowy państwa, uczonego lub świątobliwego męża. Czyż w tej wesołej destrukcji nie ma piękna?

Zażartym wrogiem mieszania rzeczywistości realnej z wirtualną jest Daniel von Witt. Reprezentuje stanowisko, że należy odróżnić i stanowczo oddzielić byt realny od wirtualnego. Za wszelką cenę uchronić emanację iluzoryczną. Według niego mikronacje to zabawa dla ja realnego i poważna rzeczywistość dla ja wirtualnego.

Kiedy Daniel von Witt zarzucił premierowi Torkanowi Ingawaarowi, że exposé tydzień po objęciu urzędu nie zostało opublikowane, w obronie szefa rządu stanął tylko Aluś de la Ciprofloksja w słowach: Weekend majowy był, nie czepiaj się. [który – V. I.] […] u normalnych ludzi skończył się przedwczoraj. Von Witt odpisałHmm… Tylko sęk w tym, że jedyne święto w ostatnim czasie wypadło w Unii Saudadzkiej. 2 maja było Święto Gołda i Flagi. Niestety jednak jest to dzień pracujący. Dni wolne od pracy zostały zniesione jakiś czas temu, ale to i tak dotyczy tylko tej jednej prowincji. Majówkę mogli więc ewentualnie mieć Unici, ale nie komuniści. Być może na twarzach niektórych osób, które przeczytały te słowa, pojawił się delikatny uśmiech rozbawienia – niekorzystnej oceny. Spróbujmy jednak zrozumieć ex-arcyksięcia.

Mikronacje, choć uchodzą za grę, wymagają zaangażowania w proces (wspoł)tworzenia społeczności mikropaństwa.  To już stanowi problem i źródło wszystkich emocji. Rodzi kolejne pytania. Kto je czuje? Ja realne, czy wirtualne? Przypuszczam, że zależy to od poziomu świadomej kreacji osobowości.

Jestem pewien, że prawie każdy podczas swojej wirtualnej przygody czuł negatywności – gniew, zawód, rozczarowanie, być może nawet nienawiść. Zapewne byli i tacy, którzy odczuwali sympatię do innych osób, przyjaźń lub współczucie. Zdolność do odczuwania jest tak bardzo ludzka i stanowi najgorsze z piętn. Definiuje nas (to, co uważamy za ego), konstruuje (konwencjonalną i konceptualną) osobowość. Bez niej bylibyśmy maszynami lub ożywionym zlepkiem materii.

Uważam, że podejście von Witta można uznać za mechanizm obronny. Jasne nakreślenie nieprzekraczalnych granic chroni konstrukt przed wszystkimi negatywnościami, ich źródłami i w konsekwencji przed jego zniszczeniem.


Poszukają prawdy


Ja jest puste. Budda pewnie powiedziałby, że zarówno ja realne, jak i ja wirtualne to tylko nasze koncepcje, którymi wypełniamy wszechogarniającą pustkę. Nie ma więc czego bronić. Naropa w celu zdystansowania nas samych radziłby uznać także naszą wirtualną aktywność za sen – tak samo nietrwałą i nierealną, nieprawdziwą, a więc niewartą emocjonalnego uniesienia. Freud po przeprowadzeniu analizy uznałby, że mamy głęboko zakorzenione problemy natury psychicznej.

Możemy też umówić się na piwo i na chwilę zapomnieć o tym, kim (niby) jesteśmy. Nie ma stwórców, nie ma stworzonych. Jest tylko nieograniczona możliwość pustki.

Bardo, albo przekroczenie koncepcji języka

Wstęp

Towarzysz Witt mówi, że powinniśmy oddzielić aktywność realną od mikronacyjnej. Może tak, może nie. QPA. Poniższy utwór dedykuję jednak Towarzyszowi Miszy, którego mogłem nieopacznie odwieść od wirtualnego życia. Olejcie me słowa, Towarzyszu. Porcja poezji postmodernistyczno-awangardowej ośmieszy mnie niemożebnie, ale co tam. Niech się toczy koło samsary! Dla ułatwienia dodam, że jest to alfabetyczny kolaż – cyrylica, greka, hiragana.

Bardo

Oto przypadł ci w udziale stan bardo[1] –

pomiędzy światami.

Wpisujesz login i hasło,

zostajesz księciem, premierem lub artystą.

Kim jednak jesteś w między,

gdy system trawi tormy[2] twojego loginu?

Tвorzymy ciała iluzoryczne,

WYOBRAŻONE.

Tłuścioch staje się atletѫ;

Kryptogej rozdaje papieskie błogosławieństwa;

Ladacznica uchodzi za cnotliwą だmę;

Spierdolina przywdziewa złotą koronѧ;

Dyslektyk otrzymuje literackie のble;

A LOT OF NOTHING.

MEHR LICHT der Hoffnung in Nichts.

しゃлєńctvo. Игры. Spaß.

tylko дokとr twierdzi, że to poważna impreza.

смрoдy

гниёнцeгo

тpyхлα

тyт

nie poczujesz.

vexillium ciała Dharmy in der Hand des Sohnes bezpłodnej kobiety[3].

krzyk шαлeństвα.

Terminy

[1] Bardo – stany, w których przebywa umysł zgodnie z teoriami Diamentowego Pojazdu. Jednym z nich jest bardo pomiędzy śmiercią, a powtórnymi narodzinami.

[2] Torma – ofiara, tradycyjnie sporządzana z masła.

[3] Parafraza okrzyku Milarepy.

Pierwszy dzień kadencji

Drugi maja. Rok dwa tysiące siedemnasty. Premier Ingawaar trzymał się kurczowo uchwytu, próbując utrzymać równowagę w bujającym się niczym okręt na pełnym morzu wagonie. Z głośników nad siedzeniami leciało właśnie Mein Scheißeturm autorstwa niedawno debiutującego boysbandu The Senancours.

Choć do Dreamopolis przyleciał wczesnym rankiem, to teraz dochodziła czternasta. Przez wzmożony pieszy ruch pielgrzymkowy wszystkie drogi stolicy były wyłączone z użytku samochodów, toteż świeżo upieczony szef rządu musiał skorzystać z jedynej linii tramwajowej w mieście. Przez spadającą wartość dreama lokalny przewoźnik ustalił nową taryfę: dwa Ojcze Nasz lub trzy Zdrowaś Mario. Z tego też powodu postój na każdym przystanku trwał dwadzieścia minut.

Podczas długiej i nużącej jazdy Ingawaar kontemplował widok za przeraźliwie brudną szybą. Po obu stronach torowiska rozciągał się las ruin w wielu miejscach upstrzony kraterami po eksplodujących ładunkach. Podobno w ostatnich  dniach kadencji luzytański rząd próbował walczyć ze wzrastającym poparciem dla czerwonej zarazy kierując ogień artyleryjski w stronę domów sympatyków Komunistycznej Partii Dreamlandu. Pod szarym sklepieniem nieba równie szarzy i bezkształtni ludzie wlekli się bez celu między stertami gruzu. Niektórzy siedzieli z milczącymi twarzami na fragmentach ceglanych murów, przesuwając w dłoniach koraliki różańca. Gdzieniegdzie dogasały jeszcze inkwizycyjne stosy.

Wysłużony pojazd nieuchronnie zbliżał się do końca linii. W pewnej chwili przeraźliwe zapiszczały zardzewiałe hamulce, a tłum stłoczony w wagonie odrzuciło do tyłu. Tramwaj stanął. Rzeka brudnych pasażerów zaczęła wylewać się z otwartych drzwi. Ingawaar wyszedł ostatni. Jak zwykle ubrany był w swoją prostą, ciemną koszulę. W ręku trzymał podręczną walizkę. Spokojnym krokiem podążył zasłaną śmieciami alejką w kierunku ponurego gmachu Pałacu Rady.

Po kilku minutach znalazł się przed frontowym wejściem. Ustawiona na marmurowej kolumnie przed schodami figura świętego Augustyna mierzyła go swoim groźnym spojrzeniem. Monumentalne mury i ozdobione witrażami okna budowli przytłaczały swoją skalą. W miejscu stromego dachu obecnie  rozłożony był szary brezent. Ingawaar zakołatał w bramę:

— Ach, pan premier! Proszę wchodzić! — powiedziała sympatyczna staruszka otworzywszy drzwi. — Miło widzieć tu pana ponownie. Stęskniliśmy się za panem!

— Dzień dobry, pani Jadwigo! Mnie też miło widzieć panią w tak dobrym zdrowiu — premier uśmiechnął się ciepło do pulchnej Furlandki. — Widzę. że ostatnia nawałnica dała się wam we znaki…

Wskazał na nieistniejący dach.

— Nie, nie. Dachu nie ma już dobry miesiąc — odpowiedziała, po czym dodała, widząc zdziwienie na twarzy Ingawaara — Premier Butodziej nakazał rozebrać drewniane belki i zrobić z nich krzyżyki na ścianę do każdego urzędu w Królestwie. To samo się stało z pałacowym parkiem.

Pani Jadwiga spojrzała w stronę okna wychodzącego na tyły budynku.

Istotnie, sceneria za oknem była iście apokaliptyczna. Miejsce, które kiedyś było prawdziwą oazą zieleni w centrum Dreampolis, obecnie przypominało raczej atomowe pobojowisko. Zamiast bujnej roślinności można było dostrzec tam jedynie ucięte na wysokości kilkunastu centymetrów pnie.

Ingawaar po chwili oderwał wzrok od szyby i podążył skrzypiącymi schodami za Panią Jadwigą. W korytarzu na pierwszym piętrze zalegały sterty dewocjonaliów. Posążki, figurki, medaliki, krzyżyki, obrazy, obrazki, ikony, świece, lampki, karafki z wodą święconą. Wszystko, czego nie zdążyła już zabrać poprzednia ekipa podczas wyprowadzki z pałacu.  Po prawej tronie znajdowały się drzwi drzwi do apartamentów ministrów. Premier pociągnął za najbliższą klamkę. Zardzewiałe zawiasy jęknęły przeraźliwie.  W środku wystrój uległ znaczącym zmianom. W oczy rzucała się brudna i podarta tapeta oraz odłażące płaty białej farby na suficie. W centrum znajdował się drewniany stolik z Pismem Świętym oraz starannie wytarty, dębowy klęcznik. Drzwi, za którymi niegdyś znajdowała się łazienka teraz prowadziły do niewielkiej, prywatnej kaplicy. Ingawaar z trudem powstrzymał się od komentarza. Odwrócił się do pani Jadwigi.

— Za trzy godziny zjawią się ministrowie. Proszę kazać przygotować świeżą pościel.

— Nie ma.

— Słucham?

— Jeszcze premier Witt kazał całą skonfiskować… — kobieta była wyraźnie zmieszana — Kilkukrotnie przyłapywał swoich ministrów na aktach samogwałtu. Minister Senancour po trzeciej takiej wpadce musiał podać się do dymisji! Biedny Gaston…

Ingawaar milczał przez dłuższą chwilę. Następnie ruszył na dalszą inspekcję pałacu. Po drodze zapytał tylko, dlaczego w pokojach ministrów zainstalowany jest monitoring. Staruszka wyjaśniła, że w ten sposób premier Witt i po nim premier Butodziej sprawdzali, czy ich podwładni wywiązują się z obowiązku zmawiania porannego oraz wieczornego pacierza. Otrzymał też informację, że nie mogą wejść do kancelarii premiera, ponieważ wciąż zajmuje ją zatrudniony przez premiera Witta rządowy kapelan. Potem odwiedzili także kuchnię, gdzie dowiedzieli się, że dziś kolacji dla członków nowego rządu nie będzie, bo po pożegnalnym przyjęciu zorganizowanym przez premiera Butodzieja w spiżarni pozostał tylko suchy chleb jeszcze z wielkiego postu.

Ostatnie piętro Pałacu Rady było szczególnie zagracone. Wszędzie walały się puste flaszki po winie mszalnym. Wszystko było pokryte grubą na kilka centymetrów warstwo kurzu, przez co każdy krok wzniecał małe tornado. Z sali na końcu korytarza dobiegały jakieś dziwne odgłosy. Szybkim krokiem poszli w tamtą stronę.

W dużym, pogrążonym w półmroku pomieszczeniu tłoczyli się wychudzeni, ubrani w stare, podarte łachmany ludzie. Stali na drewnianych taboretach. Wyciągnięte do góry ręce opierali na stropowych deskach. Pojękiwali cicho. Po ich skórze spływały stróżki gęstego potu. Wielu było na skraju wyczerpania. W rogu sali z minuty na minutę rosła sterta ciał. Kilku groźnie wyglądających żołnierzy celowało w nich lufy swoich karabinów.  Ingawaar nie wytrzymał. Skoczył do najbliższego żołdaka:

— Co tu się kurwa odpierdala!? Co tu robią ci biedni ludzie!?

— Podtrzymują sufit, sir.

— Co…?

— W zeszłym tygodniu pękła jedna ze spróchniałych belek, sir.

— Natychmiast… ich… wypuść… — wycedził przez zęby z trudem panując nad sobą. — A pani — zwrócił się do stojącej w wejściu Jadwigi — niech natychmiast przyśle tu kogoś, żeby naprawił ten cholerny sufit!

— To niemożliwe, panie premierze. Minister Witt w ramach walki z totalitarnymi symbolami komunistycznymi nakazał konfiskatę i utylizację wszystkich młotków w stolicy.

Ingawaarowi zrobiło się duszno. Z trudem wybiegł na korytarz. Zbierało mu się na wymioty. Niemalże doczołgał się do wyjścia na taras. Pchnął przeszklone drzwi, pragnąc zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Usiadł na ubrudzonej ptasimi odchodami ławce i zaczął głęboko oddychać. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Po kilku minutach doszedł do siebie. Rozkoszował się pięknym pejzażem. Przed pałacowymi garażami swój początek miał flagowy projekt ekipy Butodzieja-Witta. Piękna, szeroka na 10 pasów w obydwie strony autostrada prowadząca do podmiejskiego sanktuarium.  Co niedzielę o wpół do dziewiątej przejeżdżała nią kolumna czarnych, rządowych limuzyn — premier i jego ministrowie pędzili na poranną mszę. W pozostałe dni także i ta trasa służyła pątnikom.

Ingawaar siedział wygodnie na ławce łapiąc promienie wiosennego słońca rzadko przebijające się przez grubą warstwę chmur. Ciężki, radioaktywny pył drażnił mu nozdrza. To Korpus Ochrony Pogranicza Wojak przeprowadzał właśnie pierwszą dreamlandzką próbę nuklearną w pobliskiej dzielnicy nędzy. Premier tymczasem wyjął dokumenty z podręcznej walizki i położył je na stercie obok siebie. Następnie wziął pióro do ręki.

— Czas zabrać się do pracy — pomyślał.